Alle, Alle France!
Ten wyjazd był od dawna planowany. Już koło października 2005 roku mieliśmy zamysł aby jeszcze raz odwiedzić Hyeres i otworzyć sezon 2006 we Francji. Poprzednio wiatr "nie dopisał" w Almanarre, ale za to mieliśmy przyjemność zobaczyć jak Finian Maynard pobił rekord świata w kategorii speed : 48.70 knots. W związku z tym w grudniu kupiliśmy przyczepę kempingową na 4 osoby. Wyjazd miał być po moim obozie zimowym w Szklarskiej Porębie w squadzie: ja, mój tata oraz moja babcia GT- grand tourist: w roku 2005 odwiedziła 5 krajów. Niestety tuż przed wyjazdem na obóz rozchorowałem się na anginę i przyjemność picia "soku pomarańczowego z wkładką" podczas długiej podróży do Szklarskiej oraz na obozie ominęła mnie. Biorąc antybiotyki w niedziele 05.03 po południu ruszyliśmy z Ełk city by przebyć 2500 km. Oczywiście najgorzej to przejechać przez ........(dziury, wąskie drogi, wyprzedzanie na trzeciego, kto jeździ ten wie ;-). Na noc zatrzymujemy się w Zgorzelcu na parkingu. W nocy 2 razy budzi mnie wycie silnika i pisk hamulców - Polacy sprawdzają poślizgami jak trzymają się "nówki, 10 letnie nie bite" sprowadzone z Niemiec. Niemcy mijamy szybko, ciągle tylko autostrady i autostrady i na wieczór zatrzymujemy się pod Norymbergą. Wieczorem wszystkie ciężarówki zatrzymują się na noc więc dopiero na 3 parkingu znajdujemy miejsce. Następnego dnia o 7:00 rano pobudka, szybkie mycie, śniadanie i ruszamy dalej-dzisiaj musimy osiągnąć Francję. Koło 13:00 mijamy przejście w Miluzie i aby jechać autostradą trzeba sięgnąć po ojro. Po zapłaceniu około 30 ojro za autostradę (II strefa opłat - za przyczepę kempingową) postanawiamy jechać dalej "nacjonałkami". Koło Besancon wjeżdżamy w prawdziwą zimę - na poboczu po pół metra śniegu, na szczęście świeci mocne słońce więc trochę nam to poprawia humory. Jadąc drogami krajowymi znacznie więcej widać jak wygląda Francja. Trochę nas te widoki zaskoczyły - stare budownictwo, ludzie wyluzowani, jacyś mali ( naprawdę byłem zdziwiony rzadko który miał ponad 1,75), dużo kolorowych i po prostu brudno. Jeżeli chodzi o szybkie podróżowanie to najlepszym sposobem jest trzymanie się jakiegoś tira "za przewodnika". Francuscy kierowcy to nie litwini, którzy wyprzedzają na zakrętach i jadą ile fabryka dała, ale chyba ich mamy zadawały się z litwinami. Na prostej 100km/h, a w miasteczkach zwalniają do 85km/h. Dodam że Francuzi są chyba zakochani w rondach (tiry to wykorzystują i wjeżdżają nie patrząc na mniejsze samochody). Niestety kierowcy mają głupią manierę - nie włączają kierunkowskazu kiedy zjeżdżają z ronda - trzeba uważać. Aha jak się zapytasz kogoś o drogę to na 99% nie będzie znał angielskiego. Noc spędzamy 80km od Tulonu gdzie bierzemy prysznic - 2 ojro. Jazda w sumie przyjemna, sporo widać, paliwo nawet o 10% tańsze niż przy autostradzie. W środę o 13 jesteśmy na miejscu. Nic nie wieje i zaczynamy się martwić czy nie będzie tak jak w październiku - że tutaj nic nie wiało, a za Marsylią było ponad 100km/h. Na szczęście Carlito przysyła sms'a z pogodą: "Odpoczywajcie, cieszcie się słońcem i świeżym powietrzem, jutro 25 węzłów". Tuż po zachodzie słońca przyczepą zaczyna szarpać jakby ktoś chciał ją przewrócić - w nocy jeszcze gorzej - wiatr wyje, przyczepa chce odfrunąć. Tutaj wiatr zaczyna wiać w ciągu kilku godzin i z zera może się zrobić 9Bf. W czwartek rano nerwowe taklowanie i ojciec schodzi na wodę. Ja niestety siedzę na brzegu bo nadal mam temperaturę 37. Zestaw 4.1 + wavówka 75L to odpowiedni zestaw na dzisiejszy wiatr ale dla mnie (100 kg stalowych mięśni), ojciec fruwa i stęka czemu nie ma 3,5m. Koło 11 zaczynają się zjeżdżać lokalesi. Większość pływa nieźle ( rufka, jakiś skok) ale są też "wymiatacze". Przy brzegu na przyboju ( małym ale zawsze) można w ich wykonaniu zobaczyć czyste: table top'y, speed loopy, one hand jumps, willie skipper, vulcano. Jest też trochę kajciarzy. Też nieźle pływają. Szczególnie jeden zwrócił moją uwagę, było widać że naprawdę zna się na rzeczy. Jeden z jego numerów: wyskok na około 6 metrów w górę, zdejmował deskę z nóg obracał ją i zakładał ponownie oraz wiele innych a wszystkie wykonywał bardzo płynnie. Myślałem, że w pewnym momencie wykona trik życia i przeleci nad drogą - ledwie się wybronił i natychmiast odjechał od brzegu.
Następnego dnia wieje jeszcze lepiej w porywach 50 węzłów, a stałego wiatru jest koło 40 węzłów. Nawet lokalesi nie mają za bardzo na czym zejść na wodę i tylko kilku pływa, większość stoi na brzegu i zastanawia się czy warto. Tutaj nie ma czegoś takiego jak nerwowe ruchy bo wieje. Wiatr jak jest to wieje kilka dni potem przestaje i znowu. Starszy takluje walczy, klnie - lata praktyki - w końcu decyzja idziemy na spacer bo bez 3m to tylko zabije. Spacer do sklepu - przed sklepem leży złamany maszt w śmietniku - dobrze wieje dzisiaj ;-). Zaopatrujemy się w free posters reklamujące zawody w Almanarre i robimy mały handel targując się zawzięcie. Szybki sen i w sobotę rano nareszcie mam temperaturę 36.6 :-). Specyfiką spania przy plaży jest to że już od 7:00 rano ruch "jak na Marszałkowskiej". Bardzo dużo osób tutaj biega + drugie tyle jeździ na rowerach, a ich trasa wypadała dokładnie koło naszej przyczepy. Nic dziwnego skoro jest to rezerwat gdzie można podziwiać tak egzotyczne zwierzęta jak flamingi ( kilka z nich widziałem) i jest naprawdę ładnie.
Szybkie taklowanie i na wavówce + 4.1 żaglu i schodzę na wodę. Tego dnia przyjeżdża sporo windsurfingowców: 1 kamper, kilka samochodów dostawczych w których chłopaki mają wszystko co jest niezbędne do życia czyli sprzęt, łóżko oraz jedzenie oraz pełno osobówek. Przyjechał nawet Włoch terenówką i koleś z Grenoble, który jak mi opowiadał u siebie uprawia snowkiting. Ogólnie na wodzie zaczyna pływać około trzydziestu desek. Niestety wiatr jest bardzo rwany raz idealnie na 4.1 a za chwilę nie ma na czym zrobić startu z wody. Dlatego przekładam się na 5.0 i biorę Tigę bump&jump 90L, "Old Men" dopiero teraz idzie na wodę bo ma sprzęt otaklowany i odpoczął po wieczornej degustacji wody z trawą - czyli szarlotki. Tradycyjnie szlifuje duck jib'y, rufka, skoki na falach. Koło 16 schodzę z wody tak zmęczony że ledwo wynoszę sprzęt na brzeg. Tym razem obiadokolacja jest konkretna: 5 jajek do tego wstawka z mięsa i kanapeczki. Bon apetit i za chwilę talerz pusty. Niestety prognoza nie jest zachęcająca, jutro ostatni dzień pływania. Potem do piątku po 8 węzłów i dopiero na weekend znowu 24. W niedzielę rano wyskakujemy na wodę, ale wiatr zaczyna w oczach słabnąć. Na brzegu Francuz takluje 5.8 i ze zrozumieniem kiwam głową: "good idea". "Merci, you should do the same". Szybko przekładam się na coś większego: Tiga + Naish Boxer 5.8 to odpowiedni zestaw na dzisiaj. Ponieważ już trochę przyzwyczaiłem się do spotu więc trenuję zjeżdżanie z fali i więcej pływam w tym "mini" przyboju. Ogólnie bardzo miło. Duck jibe z falą to coś pięknego a i skoki przy brzegu łatwo wychodzą. Tego dnia było zimno bo około 12 stopni, a na wietrze wydaje się być jeszcze zimniej. Przez wszystkie dni pływamy w butach, ale niektórzy twardzi lokalesi bez - podziwiać. W niedzielę nawet zakładamy rękawiczki bo zaczęły marznąć końcówki palców - lokalesi nadal bez butów - chyba mieli sztuczne stopy... Koło 18:00 ostatni lokalesi schodzą z wody. Na brzegu goście katują triki na rollboardzie i jeden robi to naprawdę nieźle ( mało mnie nie rozjechał ;-). Ponieważ tego dnia wieje słabiej niż zwykle kilka osób puszcza latawce.
Koło 19 jest może z 15km/h wiatru. Dodam że przez wszystkie dni jak wiało przyjeżdżało 3 chłopaków którzy cały sprzęt ładowali do peugota 106, jeden za kierownicą dwóch do bagażnika i jazda (co można zobaczyć na zdjęciu). Przyznam że widok ich samochodu był imponujący. Inną atrakcją, którą zauważyłem na brzegu był stary rupieć którego zżerała rdza, chyba jakiś ford 20 letni ale w środku był sprzęt za dobrych kilkaset ojro. Prawdziwy fanatyk - byle dojechać na spot. O 19:15 podejmujemy decyzje, że wracamy. Zaczyna się pakowanie, które nie jest najłatwiejsze bo trzeba zapakować 3 deski, 12 żagli, 4 bomy i 5 masztów + reszta dobytku nie tylko windsurfingowego. W końcu się udaje, ostatnie spojrzenie na morze i o 20 ruszamy. Zahaczamy jeszcze o port gdzie podziwiamy piękne jachty i zatrzymujemy się na stacji Cambarette przy trasie E80, gdzie korzystamy z prysznica. Nasz Bałtyk to niemalże nie zasolony w porównaniu z tym jak jest Śródziemne - dlatego kąpiel jak najbardziej wskazana. Następnego dnia rano spotyka nas niemiła niespodzianka - wywalony zamek w samochodzie i uszkodzony w przyczepie. Na szczęście nie weszli do auta i nic nie ukradli. Niestety jako turyści jesteśmy łakomym kąskiem dla złodziei. Mimo iż staliśmy na parkingu oświetlonym gdzie stało pełno samochodów to fakt pozostaje faktem. W poniedziałek jadąc "nacjonałkami" o 0:00 mijamy przejście w Miluzie i grzejemy dalej. Oczywiście nie zapomnieliśmy zaopatrzyć się we francuskie wina. Te po kilkadziesiąt centów są podobno najlepsze - w akademiku na pewno odbędzie się degustacja. 40km za przejściem zatrzymujemy się na stacji "Breisgau" w Niemczech. O 8:00 pobudka i dalej grzejemy ośkę. Zaczyna wychodzić moje pływanie i znowu mam 37 temperaturę oraz boli mnie gardło. Niestety jedziemy z ojcem na zmianę więc winkami nie mogę się wspomóc. Chociaż tirowcy maja na to sposób: 2 szklanki oleju a potem alkohol i jazda na gazie do parkingu zanim procenty dojdą do krwi ;-). Koło 1 w nocy mijamy przejście w Zgorzelcu. Brutalne spotkanie z polskimi drogami - po niemieckich autostradach jest szczególnie bolesne. Wrocław w którym mieszkałem 16 lat wygląda jak po wojnie...dziura na dziurze. Koło 9 mijamy Wawę i coraz bliżej do domu. Koło 13 zajeżdżamy przed dom po przejechaniu ponad 5 tysięcy kilometrów i wspaniałym pływaniu na desce.
Z wyprawy pozostały piękne wspomnienia, odciski na dłoniach po bomie oraz naturalna opalenizna rodem z południowego wybrzeża Francji oraz pokój w akademiku wyklejony plakatami.
W czerwcu Daniia...
by TomeQ
|