El Yaque Isla de Margarita - Wenezuela luty 2009
To był mój kolejny "niewindsurfingowy" wyjazd na wczasy. Słysząc na początku, że lecimy na Margaritę, nie skojażyłem jej ze słynna plażą El Yaque. Oświecił mnie dopiero Bodzio. Od tego momentu zacząłem nerwowo przeglądać internet w poszukiwaniu wszelkich informacji o tym spocie. Znalazłem w zasadzie wszystko: opis spotu, podział na strefy windsurfingową i kajciarską, wypożyczalnie i hotele. Statystyka wiatrowa wskazywała, że trafiam w jeden z najlepszych okresów czyli wiatr powyżej 4Bf przez 90% dni, przy czym średnio wieje z siłą 5-7Bf. Miałem więc jako taki obraz sytuacji. Problemem była tylko lokalizacja mojego hotelu. Organizator całej wycieczki załatwił nam go po północnej-drugiej stronie wyspy. Miałem do El Yaque jakieś 40km do przejechania. Istnieją co prawda wypożyczalnie samochodów, ale dostępne były tylko samochody w cenie 50$ za dobę. Stwierdziłem, że to za drogo i zdałem się na załatwienie transportu już na miejscu. Do walizki spakowałem trapez swój kapelusz oraz długą koszulkę i długie szorty (osłona przed słońcem) i czekałem już tylko na wylot.
W piątek 20 lutego o 6 rano zapakowalismy się do litewskiego Boeinga (czemu oni obsługują ten czarter ?) i po godzinie oczekiwania (odladzanie samolotu i takie tam procedury lotniskowe) wystartowaliśmy w długą podróż. Po 5 godzinach lądowaliśmy na Azorach w celu dotankowania paliwa i po godzinie znów do góry. Po kolejnych 7 godzinach wylądowaliśmy na lotnisku na Margaricie.
Przywitało nas zachmurzone niebo ale miejscami prześwitywało słońce. Z powodu przesynięcia czasu (minus 5,5 godziny) nadal mieliśmy dzień (u nas już był wieczór). Na zewnątrz temperatura w okolicach 30 st.C ale klimat dość przyjemny. Rezydent mówił, że w ostatnim tygodniu słońce świeciło non stop ale wcześniej przez 3 tygodnie padał deszcz. Tu nam mina zrzedła, szczególnie że na drugi dzień z rana padało. Pogoda na szczęście zmienia się tu bardzo szybko. Kolega nawet śmiał się, że jest na zamówienie. Na śniadanie szło się w deszczu, który de-facto padał całą noc, a po śniadaniu już świeciło słońce do wieczora. Sobota zleciała nam na aklimatyzacji i poznawaniu hotelowych atrakcji. W niedzielę razem ze najomymi pojechaliśmy na objazdową wycieczkę po wyspie (całkiem fajna ale męcząca). W poniedziałek jeszcze chciałem się powylegiwać więc przeznaczyłem cały dzień na leniuchowanie. W międzyczasie dowiedziałem się, że na spot najlepiej jest dotrzeć taksówką, która wystarczy zamowić w recepcji hotelu
Wenezuela jest krajem komunistycznym i tak jak u nas było w PRLu, wszystko tam jest poustawiane albo przez władze albo przez zorganizowanych "biznesmenów". Każdy kurs taksówką w określone miejsce ma swoją odgórna cenę i nie warto targować się z kierowcą, który i tak nie zna angielskiego. Plusem jest to, że po dotarciu na miejsce można się z nim umówić na późniejszą godzinę na odwiezinie z powrotem do hotelu. Co ciekawe pieniądze pobiera właśnie dopiero po powrocie do hotelu. Tak czy inaczej kurs do i z El Yaque kosztował 140 boliwarów (lokalna waluta). Tu ciekawostka. Niby istnieje oficjalny kurs dolara do boliwara i wynosi 2,14 ale wszyscy wiedzą, a turyści dowiadują się od rezydenta lub z internetu, że nieoficjalnie można sprzedać dolara za 4,5-5,5 boliwara. Najlepiej schodzą duże banknoty 100$. Małych 1$ nie biorą ale służą jako napiwki dla pokojówek czy tragarzy walizek.
No ale wracając do tematu. We wtorek po obiedzie namówiłem kolegę aby pojechał ze mną do El Yaque. Ja będę pływał a on porobi zdjęcia. Popołudnie jest znacznie lepsze od godzin porannych, ponieważ dochodzi dodatkowy wiatr z termiki.
Na spocie po pół godzinie jazdy zdezelowanym chewroletem (oj kochają latynosi amerykańskie samochody, nieważne z jakiego rocznika) zjawiliśmy się przed 15. Wcześniej w internecie znalazłem wypożyczalnię z deskami JP (co będę eksperymentował jak sam mam JP :-) ) a był to Vela Club. Przy okazji mają oni w miarę lepsze ceny niż chyba najdroższy w El Yaque Club Mistral.
Przywitał mnie bardzo miły właściciel ze swoją żoną (wybaczcie ale nie zapamiętałem ich imion). Szybko dogadałem się w sprawie wypożyczenia sprzętu na 3 dni po pół dnia. Niestety taka forma nie jest najtańsza ale i tak taniej niż wziąść 3 pełne dni czy też brać sprzęt na godziny. Pół dnia to koszt 45$ lub 225 boliwarów i liczy się 9-13 lub 13-17 więc w sam raz dla mnie na popołudnie. Dopłaciłem jeszcze 130 boliwarów ubezpieczenie (desek na wodzie DUŻO) na wszelki wypadek. Miły pan z obsługi udzielił mi i dwu innym ludkom krótkiego instruktażu zasad panujących na spocie i w wypożyczalni. Przebrałem się i wziąłem na początek podobną do mojej deskę JP FW 92L. Spytałem się jeszcze o sugerowany rozmiar żagla. Pan bardzo słusznie doradził mi 5,4. Wyszedłem na wodę i od razu odlot! Jazda super. Woda ciepła jak zupa. Ludzi niby dużo ale na wodzie w miarę luz. Wiatr w granicach 5Bf. Później nieco się zwiększył i nawet poleciałem po żagiel 4,5. Ten niestety był za mały i tylko raz poleciałem w ślizgu. Gdy wróciłem było już późno bo o 17 wszystkie wypożyczalnie są zamykane i nie wolno tego czasu nijak przekroczyć. Postanowiłem więc zakończyć i poszaleć bardziej w środę. I tak byłem dość zmęczony. W końcu nie pływałem chyba z 5 miesięcy a przed wyjazdem nie trenowałem wcale.
Kolega poza tym, że napstrykal mi trochę fotek, wynudził się niemiłosiernie. W obawie przed kradzieżą nie poszedł się wykąpać. Pilnował przecież mojego plecaka :-). W tym dniu (koniec karnawału) w El Yaque była całkowita prohibicja. Ani w barach a ni w sklepach nie było można kupić nawet piwa! Chłopak przeżywał męki pijąc wodę gazowaną ;-). Niestety po tym dniu nie chciał już więcej ze mną jechać :-)
We środę po obiedzie pojechałem już sam. Na miejscu szybkie zameldowanie się i znowu wybór deski 92L. Spytałem się jeszcze tylko czy wiatr aby nie jest silniejszy. Okazało się że tak, więc wziąłem żagiel 5,0. To był trafny wybór. Wiatr w El Yaque nie jest wbrew pozorom cały czas równy. Tak jak u nas zdarzaja się "dziury" i silne "kopy". Byłem dobrze dożaglowany a w dziurach nie brakowało mi powierzchni. Gdy kopnęło nieco mocniej, podpłynąłem i zmieniłem deskę na 82L. Po tym sprzęt prowadził się znacznie pewniej. Udało mi się trochę poskakać. Jak zwykle na moim słabszym lewym halsie ale i tak byłem bardzo zadowolony bo idzie mi to coraz lepiej a skoki wyglądały całkiem fachowo.
Z trzeciego dnia niestety musiałem zrezygnować. Po pierwsze nie miałem już siły a padły mi przede wszystkim ręce. Skóra rąk paliła mnie i nie wiem czy trzeciego dnia dałbym w ogóle radę. Po drugie trzeba było jeszcze poczynić stosowne zakupy w większym mieście (pamiątki dla rodzinki, % dla siebie) a czwartek był ostatnim dniem na wyspie. Czas jakoś tak szybko zleciał.
Co do El Yaque to rozczarowała mnie tylko sama powierzchnia wody na spocie. Ogólnie według opisów powinna być płaska woda do kilkuset metrów od brzegu dla uczących się amatorów lub doszkalających się freestylowców, lekkie zafalowanie w dalszej części i pełne fale najdalej. W rzeczywistości wyglądało to tak, że w pierwszej strefie jest lekkie kartoflicho, kupa ludzi się tam uczy, część nawraca a dwóch fresstylerów robi próby różnych manewrów. Dalej kartoflicho jak na Śniardwach, wiatr już bardzo silny a falek do skoku trzeba nieźle wypatrywać. Ludzie zasuwają tu głównie po prostej, część zawraca w kierunku morza a raz na pół dnia ktoś zrobi loopa (a raczej jego próbę) jak się fala trafi. Najdalej gdzie powinny byc "duże" fale są falki jak na Śniardwach gdy dobrze dmuchnie. Tu już jest mało ludzi a jak się dobrze trafi to można też i nieźle skoczyć. Wielkich typowych fal nie zauważyłem. Kilkunastu serferów widziałem jeszcze z jakieś 1-2km dalej ale tam to już była prawie wyspa Coche.
Pewnie nie trafiłem w najlepsze warunki w El Yaque więc zakładam, że ogólnie jest jak piszą inni ludzie. Może kiedyś jeszcze uda się to sprawdzić.
W czwartek wybraliśmy się na zakupy z rana (wtedy taksówka jest tańsza). Zamiast alkoholu pewnie nalepiej byłoby przywieść do kraju kanister benzyny (cały bak 40L to koszt około 1,5$) ale i tak 7zł za 1L rumu to raczej bardzo mała cena. Reszta rzeczy w sklepach jest mało ciekawa. Typowe markowe ciuchy i buty firm amerykańskich. Już chyba pisałem, że latynosi kochają wszystko co amerykańskie.
W piątek już tylko opóźniony o 3 godziny wylot tym samym samolotem (podobno litwini nigdy nie przylecieli o czasie), międzylądowanie na Dominikanie, Azorach i po chyba 14 godzinach już w sobotę wylądowaliśmy około 13 w Warszawie. Podróż okropnie męcząca.
Podsumowując wyjechać warto. Ten klimat Karaibów jest niepowtarzalny a El Yaque na pewno warte odwiedzenia i popływania.
|